P A R A S O L K I
Krzysztofowi Pendereckiemu, w 80-tą rocznicę urodzin
Bogdański stał przy bocznym wejściu teatru Xin Da Sheng i przeklinał deszcz.
Przed koncertem nie dopatrzył się na niebie jednej chmurki, a teraz, ledwie zapadł zmrok, brudna woda chlustała mu na gołą głowę gęsto, równo i perfidnie — jakby to same niebiosa wiedziały, że nazajutrz miał wreszcie na własne oczy ujrzeć iskrzące w słońcu dachy Mukdenu i jak ważne było dla niego, by ujrzeć je właśnie przy dobrej pogodzie.
Po to zresztą zgodził się grać koncert w chińskim Szenjangu — pozbawionym sensu mieście na końcu świata — bo wiedział, że gdzieś hen, między niekończącymi się blokowiskami, za kłębami smogu i kurzu, tam, pośrodku sześciomilionowego terroru teraźniejszości, zakuty w łańcuch ze stali i szkła wciąż trwał imperialny Mukden. Bogdański nigdy nie zgodziłby spotkać się z nim przy najmniejszej nawet mżawce, a co dopiero w tych strugach skwaśniałych popłuczyn, które nie dość, że padały, to w nagrzanym całodziennym słońcem powietrzu zamieniały się od razu w cuchnącą stęchlizną i paloną gumą mgłę.
Bogdański jęknął głośno, potem zacharczał. Chciał wytrzeć twarz, ale ręka drżała mu tak bardzo, że nie mógł uwolnić chusteczki z kieszeni spodni. Wciąż się z nią szamotał, gdy nos przeszył mu kłujący ból. To tylko krzywa przegroda — starał się uspokoić, a nawet nie zdążył w porę unieść chusteczki. Udało mu się tylko pochylić do przodu, a już ciężkie, czarne krople zaczęły kapać mu z koniuszka nosa. Patrzył za nimi przez chwilę, jak drżąc, upadają przez mgłę do kałuży pod jego stopami, rozpływając się natychmiast w mesmeryczny wzór, który przypominał mu dym z cygaretki.
Czuł się chory. Nie — był chory. Na nic poważnego — ot, jak powiedział mu lekarz, nie dbał o siebie należycie. A jakże miał dbać, gdy był pianistą i miał koncerty, miał terminy, publiczność, miał zawsze bezdusznych impresariów... Nawet przed przyjazdem do Szenjangu, gdy lekarz pokazał mu białe paski na zdjęciu rentgenowskim i grożąc zapaleniem płuc, zalecił siedem dni kroplówek — Bogdański odmówił. Powiedział lekarzowi to samo, co swojej żonie: że jego obowiązkiem jako pianisty było tego wieczoru stawić się we fraku przy fortepianie i grać Chopina, że nie miałby sumienia zawieść miłości chińskiej publiczności do Chopina, że kto wie, czy Chopin nie był bardziej kochany w Chinach, niż w Polsce, a... To im powiedział — i Bóg mu świadkiem, że wszystko to było prawdą! — przemilczał jednak, że Chang, jego impresario w Szenjangu, proponował mu przesunięcie koncertu i że on odrzucił tę propozycję tylko dlatego, że zmieniwszy datę, nie miałby czasu przed wyjazdem zobaczyć Mukdenu.
Nie przeklinał już deszczu, a ulicę — zwłaszcza budynek teatru. Denerwowała go jego nieruchoma i niema fasada, która pozbawiona była najmniejszego daszku czy choćby gzymsu, pod którym mógłby się schronić. Czuł się upokorzony tą ścianą, bo grał za nią Chopina, a za tą ścianą w ogóle nie powinno się było grać muzyki.
— Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi, Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi — usłyszał przez deszcz, którego szum zmienił się nagle w dudnienie.
Był to Chang, który nadszedł z niewiadomego kierunku i zakrywszy Bogdańskiego parasolem, z ustami pełnymi czołobitnych przeprosin poprowadził go w kierunku pomarańczowej taksówki.
Bogdański opadł na tylne siedzenie i z trudem wciągnął nogi do środka. Kaszlał pośpiesznie, by wykaszleć się zanim Chang zdąży obejść samochód i wsiąść z drugiej strony, ale zapędził się i kaszlał jeszcze przez dobrą minutę po tym, jak Chang usiadł już koło niego. Pochylił się potem do przodu i udawał, że sprawdza sznurówki, podczas gdy naprawdę chciał niezauważony rozmasować obolałe żebra. Kulił się tak przez całe dwie przecznice, zanim kątem oka nie dostrzegł, że Chang, zajęty strzepywaniem wody z jakiejś skórzanej teczki, w ogóle na niego nie patrzył.
— O! — powiedział Chang, gdy teczka była już dostatecznie sucha. — Pan jest pewno bardzo chory, Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi...
Chang wyglądał na zaniepokojonego, ale już po chwili Bogdański przyłapał go, jak ukradkiem sprawdzał palcem, czy woda nie przesiąkła przez zamek do środka teczki.
— To pewno przez deszcz... — rzucił Chang, po tym jak Bogdański zbył go machnięciem ręki. — U nas tak zawsze — ciągnął. — Słońce, słońce, absolutne słońce, a potem deszcz, deszcz, absolutny deszcz.
— A jutro? — zapytał Bogdański. — Jutro będzie słońce?
— Absolutnie słońce, Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi. Mnóstwo czasu na odpoczynek, a gdyby Pan znalazł momencik, to i na przejrzenie tego tu maleństwa — Chang wskazał na skórzaną teczkę — może nawet na jego przegranie?, gdyby się Pan czuł na siłach, Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi. Dzisiaj rano sam dopilnowałem, żeby wstawiono Panu do mieszkania nowiutkiego Kawaia, a—
— Słońce — powtórzył Bogdański. — A..., no, to dobrze...
Jechali przez chwilę w ciszy. Chang odwrócił głowę i spoglądał za okno. Jego młoda twarz była spokojna, ale cały czas pocierał mokre od potu dłonie, które w świetle neonów przyulicznych sklepików połyskiwały na zmianę czerwienią lub szmaragdem. Gdy minęli kolejne blokowisko, Chang nagle roześmiał się. W kilku zdaniach pochwalił Bogdańskiego i jego interpretację Chopina, zwłaszcza w koncercie f-moll, a potem, choć nieco zmieszany, dodał:
— Nie ukrywam, Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi, że na kolejnym koncercie należałoby może nieco urozmaicić repertuar, no, poszerzyć go może, na przykład o ten tutaj—
— To może etiudy? — przerwał mu Bogdański. — Któreś z mniej znanych nokturnów? Może sonata z wiolonczelą, jeśli zorganizowałby Pan w Szenjangu odpowiedniego wiolonczelistę... Zresztą niech Pan swobodnie wybiera — ja mam niespełna pięćdziesiąt pięć lat, a już od pięćdziesięciu gram Chopina — proszę mi wierzyć, że zagram Panu wszystko, czegokolwiek by Pan nie wybrał.
Bogdański zakaszlał raz jeszcze, po czym żachnął się i dodał:
— I bardzo Pana proszę, Panie Chang, żeby Pan nie używał przy mnie tego słowa, „urozmaicenie”. W muzyce nie ma miejsca na „urozmaicenia”, „urozmaicenie” jest w muzyce zgoła niepotrzebne, ba, jest wulgarnością. Jestem przekonany, że nie sugerowałby Pan, bym urozmaicał Bacha, że Panu w Beethovenie nie brak rozmaitości. Nie rozumiem więc, dlaczego miałbym urozmaicać Chopina? I czym — cokolwiek chowa Pan w tej Pana teczce...
Bogdański przymknął oczy i ponieważ nos od dawna miał już zupełnie zapchany, ciężko oddychał przez usta. Chang tymczasem korzył się i przepraszał. Biadolił o tym, jak to postąpił bez taktu i twarzy, i na zmianę to chwalił z pamięci konkursy, które Bogdański wygrał, to wspominał te, w których Bogdański był członkiem jury.
— Jakaż to była niedojrzałość z mojej strony, Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi, jaka głupota! — wykrzyczał wreszcie. — A że też ja, nędzny impresario z prowincji, a ośmieliłem się żądać urozmaicania Chopina od światowej sławy chopinisty, od eksperta w Chopinie absolutnie absolutnego... Ach, Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi, drogi, najdroższy pod niebem Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi... Ja przyznaje, że to był błąd z mojej strony tak Pana podchodzić. Ja Pana błagam o wybaczenie. Ja błagam! I tylko na swoją obronę powiem Panu, niech Pan posłucha, że takie podchody przynależne są chińskiej kulturze, a ja sam miałem tylko dobre zamiary, tak Pana okłamując. Pan z pewnością mi to wybaczy, prawda-nieprawda? Pan jest tak wielkim człowiekiem, a czyż wielcy ludzie nie mają wrodzonej zdolności wybaczania?
Potem Chang przeprosił Bogdańskiego jeszcze kilka razy, po czym znów uspokoił się i obiecawszy mówić prawdę i tylko prawdę, wyłożył w czym rzecz:
— To wszystko ta sprawa prof. Yu! A raczej syna prof. Yu. Ale Pan przecież nie wie, jak ważną osobistością muzyczną jest w Pekinie prof. Yu... No, ale Pan musi mi absolutnie zaufać w tej sprawie: dwa dni temu rano otrzymałem telefon z teatru, że przyjechał syn prof. Yu i wypytuje o Pana, tak, właśnie o Pana, Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi, i że mam niezwłocznie przyjechać, aby go ugościć, a jaki to zaszczyt i szansa dla nas i naszej skromnej sali koncertowej.
Cóż powiedzieć — od razu tam popędziłem i niebo i ziemię poruszyłem, aby mu dogodzić. Pan już dobrze wie, jak my to w chinach celebrujemy. Była więc i kolacja z pięknym widokiem na miasto, były darowane czajniczki do herbaty, sama herbata i muzyka — nawet muzyka młodego Yu, bo to, że syn prof. Yu jest kompozytorem, to już się Pan z pewnością sam domyślił, taki Pan jest mądry, Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi... Dwoiliśmy się i troiliśmy, aby młody Yu był zadowolony, co było trudne, bo to bystry chłopak, do tego skromny. Jadł mało, na miasto wcale nie spoglądał, a prawie że nie przyjął tych naszych czajniczków. Mało też mówił i ożywił się dopiero, gdy wspomniałem o Pana rychłym koncercie.
Skłamał nam, że był w Szenjangu przejazdem, ot, jak zwykły turysta, by zobaczyć Mukden, ale skoro tylko usłyszał o Pana przyjeździe, postanowił zapytać, czy może nie udałoby się go Panu przedstawić, co bardzo ucieszyłoby jego ojca. Dodał, że „zupełnie przypadkiem” miał ze sobą nuty swojej najnowszej sonaty fortepianowej i że grzechem byłoby przeoczyć taką okazję, by je Panu sprezentować, co byłoby największym dla niego zaszczytem — tak bardzo ceni Pana zarówno on, jak i jego ojciec, prof. Yu.
Dlatego błagam Pana, Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi, żeby Pan z góry nam nie odmawiał i przynajmniej zgodził się rzucić okiem na tę jego „sonatę”. Ja wiem, jakie to są wypociny, jaki to jest hałas na piśmie, który do Chopina przystaje jak, Pan wybaczy, świnia do dżokeja... ale ja Pana zaklinam, żeby Pan nie patrzył na tę sonatę jak na muzykę, bo ta cała sprawa nie ma z muzyką nic wspólnego. To tylko praca — nie, drobna uprzejmość, komplemencik rzucony po pracy — ale komplemencik, który Panu uchyli drzwi wszystkich pekińskich pałaców, a i mnie — wszystkim nam tu w teatrze Xin Da Sheng — da twarzy a głów oszczędzi...
Chang westchnął, po czym złapał Bogdańskiego za ramię i pochyliwszy się nieco, usiłował przyciągnąć jego wzrok.
— To jak będzie, Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi? — zapytał. — Z litości nad nami Pan nam się chyba nad tym zastanowi, prawda-nieprawda?
Bogdański pokiwał głową, zupełnie na odczepnego. Wcale nie miał zamiaru grać czy nawet przegrywać utworu młodego Yu — miał tylko dość gadania Changa. Pożałował zresztą natychmiast tego potaknięcia, bo Chang jeszcze bardziej się rozgadał. Jakby ugrawszy swoje, nie chciał dać Bogdańskiemu szansy na zmianę zdania — skakał z tematu na temat, obgadując sprawy teatru, które zupełnie nie interesowały Bogdańskiego, tak że Bogdański od razu się wyłączył. Przymknął powieki i powoli zapadał w niespokojną drzemkę. To budził się, to znów zasypiał, kołysany jednakowymi, pokrytymi szarym nalotem blokowiskami, które przesuwały się za oknem niczym przewijany na rolce płócienny krajobraz ze starego filmu.
Minęło może dziesięć minut, może pół godziny, nim taksówka zatrzymała się i Chang, trzymając parasol nad Bogdańskim, pomógł mu wysiąść. Byli wciąż w centrum — przynajmniej według wszystkich znanych Bogdańskiemu standardów, to wciąż musiało być centrum — i zaraz weszli przez bramę na podwórze wysokiego apartamentowca, który równie brudny i szary jak bloki dokoła, wznosił się niczym osmolony komin może na sto metrów. Bogdański dociągnął się do windy i wjechali razem na dwudzieste piętro, gdzie Chang wynajmował mieszkanie dla „swoich” artystów.
Bogdański chciał już tylko jednego — skulić się na pomarańczowej sofie, którą ujrzał w salonie, i spać, spać, spać..., ale Chang, chociaż nie nalegał zbytnio na to, by Bogdański przeniósł się do łóżka w sypialni, nie chciał sobie pójść. Przyniósł Bogdańskiemu kubek gorącej wody i co chwilę to kucał przy sofie, to dreptał do stoliczka telewizyjnego, na którego szklanym blacie zostawił teczkę z utworem młodego Yu.
Bogdański rozglądał się spod przymkniętych powiek po mieszkaniu. Był już pewien fałszywości Changa, który robił równie zbolałą minę, gdy kucał przy Bogdańskim i gdy kręcił się przy stoliczku. W końcu Chang nie mógł już wytrzymać milczenia, które Bogdański przerywał tylko kasłaniem i pociągnięciami nosa: po raz ostatni przeszedł się do szklanego stoliczka i zabrawszy zeń teczkę, znów kucnął przy Bogdańskim.
— Tak sobie myślę, Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi... — zaczął — jaki to wstyd i hańba dla mnie i naszego teatru, że tak Pan nam zachorował. Bo przecież nie choruje się całkiem przypadkowo i to, że Pan właśnie u nas tak nieszczęśliwie się rozłożył, jak nic dowodzi, że nie spotkał się Pan w Szenjangu z należytym przyjęciem... I taki mi pomysł wpadł do głowy, drogi Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi, że może moglibyśmy, gdyby Pan nie miał nic przeciwko temu, wystarać się o jakąś opiekę dla Pana. Na te kilka dni, opiekę jakiejś dziewczyny, która przypadłaby Panu do serca. Pan rozumie — od razu by Pan wyzdrowiał, a i po wyzdrowieniu, gdyby Pan spędził trochę czasu w dyskretnym a miłym sercu towarzystwie — na pewno znalazłby Pan godzinę lub dwie, by przychylniej spojrzeć na to nasze maleństwo?
Bogdański jeszcze przez chwilę tylko milczał, zanim powoli odpowiedział:
— Pan pewnie nie wie, Panie Chang, że jestem żonaty, żonaty już trzydzieści dwa lata, że mam dwójkę dzieci, a nawet psa i—
Chang żachnął się i padłszy na kolana, pochylił się nad uchem Bogdańskiego.
— Seks! Seks! — wykwilił. — Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi, za tę naszą sonatę — seks, seks, absolutny seks!
Chang zamarł, z oczyma wytrzeszczonymi w niespokojnym oczekiwaniu, ale Bogdański, któremu zrobiło się trochę żal impresaria, zbył go po chwili uśmiechem. Nawet się nie złościł. Mógłby co prawda wykrzyczeć Changowi, że dla niego liczyła się tylko muzyka, muzyka, absolutnie muzyka, mógłby zerwać się, zrobić scenę, wyrzucić Changa z mieszkania... — ale już raz tak zrobił, przed laty, gdy po raz pierwszy grał w Chinach i inny „Chang” proponował mu „opiekę miłej sercu dziewczyny”. Stracił wtedy impresaria i kilka koncertów — koncertów, na których na tamtym etapie kariery wciąż jeszcze mu zależało — a i do dziś wstydził się z powodu tego wybuchu, bo wystarczyło mu zostać w Chinach kilka tygodni, by przywyknąć do tego, że dziewczyny do towarzystwa proponowali mu wszyscy — od impresariów, poprzez boyów hotelowych, taksówkarzy, aż do „tajnych alfonsów” — starszych kobiet kręcących się incognito po ulicach centrum w poszukiwaniu cudzoziemców, których można by było namówić na „seks, seks, absolutny seks”... W porównaniu z nimi — pomyślał Bogdański — Chang był wcale taktowny i uprzejmy. Ot, starał się ugościć Bogdańskiego najlepiej, jak mógł. Więcej — Bogdański wiedział już, że gdyby zareagował złością na ten „takt i uprzejmość” Changa, to tu, w Chinach, byłoby to zwykłym grubiaństwem — ha — karczemnie polskim potrząsaniem szabelką, pokusie którego Bogdański już by nie uległ — zbyt doświadczonym był na to podróżnikiem.
— To nie będzie chyba konieczne — powiedział do Changa spokojnie, choć bez uśmiechu. — Jeśli tylko, bardzo Pana proszę, porządnie się do rana wyśpię. Muszę przecież być zdrowy na tę moją wycieczkę do Mukdenu, prawda? A mówił Pan, że jutro absolutnie nie będzie już padało...
— Absolutnie, Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi.
Chang zrobił zbolałą minę, po czym poderwał się i niechętnie odłożył teczkę na stół. Wskazał potem, gdzie człowiek z teatru ustawił walizkę Bogdańskiego, wybąkał ostatnie uprzejmości i wyszedł tuż przed tym, jak Bogdański zapadł w pozbawiony snów sen.
Pierwszą rzeczą, jaką uświadomił sobie Bogdański, gdy obudził się nazajutrz rano, był deszcz.
Zamknął oczy, bo zdało mu się, że wciąż śpi — czy Chang dopiero co nie powiedział mu, że będzie słońce? A chyba nie mógł mu tak po prostu kłamać i deszcz, który Bogdański dostrzegł za oknem — on chyba nie mógł być prawdziwy? A skoro nie był prawdziwy, to musiał być snem, z którego Bogdańskiego zaraz wybudzi blask słońca, Bogdański jeszcze dziś zobaczy Mukden, a już go zobaczywszy, popędzi na lotnisko i najbliższym lotem opuści to bezduszne miasto...
— To nic — wychrypiał cicho sam do siebie, gdy znów otworzył oczy.
Pomyślał sobie, że może to dobrze, że padał deszcz. Mógł odpocząć, wydobrzeć, mógł zdrowy zobaczyć Mukden jutro albo pojutrze... Albo też jeszcze później, bo na wypadek gdyby Chang rzeczywiście musiał przesunąć termin koncertu, przeznaczył na pobyt w Szenjangu całe sześć dni... Zmusił się, by wstać. Sapał i pociągał nosem, cały czas próbując zorientować się w rozkładzie mieszkania. Odszukał swoją walizkę. Wyciągnął z niej antybiotyki i wsadziwszy do ust suchą, spóźnioną o dwie dawki tabletkę, powlókł się do stojącego w kuchni baniaczka z wodą.
Był w mieszkaniu w bloku. Nie — w apartamentowcu — ale czymże był apartamentowiec, jeśli nie większym, wyższym blokiem? Na parapecie wciąż jeszcze leżała brudna talia kart i pędzel z farbą zaschniętą we włosiu, a i wysokie okna — ot, jak przystało na wysokościowce, szklane ściany sięgające od podłogi aż pod sufit — były na obrzeżach upstrzone białymi plamkami. To pewnie Chang zlecił niedawno remont i kto wie, może nawet sam wybrał żółtawe płytki, plastikowe, imitujące drewno drzwi i podniszczone meble, które wyglądały Bogdańskiemu na kopie projektów z Ikei...?
Bogdański stał na środku salonu i myślał o tym dniu — może i o dniach — podczas których będzie zamknięty w mieszkaniu Changa. Zmuszony do bycia w miejscu, które było teraz — w rzeczywistości współczesnego świata, której nie wybrał, i co gorsza, na którą nie miał wpływu. Nie minęło pół godziny, a mieszkanie zaczęło go niepokoić. Kolejne pół — a miał też wrażenie, jakby miasto wokół przestało być po prostu miastem, a przeobraziło się w niemy tłum budynków, które choć stały nieruchomo i były wciąż budynkami, to jednak stały tam dla Bogdańskiego, myślały o Bogdańskim, w niego się właśnie wpatrywały... Wszystkie napisy, które zdołał dostrzec, były po chińsku, a same blokowiska — tak obce, a jednocześnie przypominające mu Polskę — rozpościerały się w każdym kierunku tak daleko, jak tylko mógł dojrzeć w deszczu.
Chodził od jednego okna-ściany do drugiego, w nadziei ujrzenia czegoś, co przeczyłoby miastu. Tymczasem tak z salonu, z kuchni, jak i z obu sypialni udało mu się zaobserwować tylko właśnie takie same bloki, jak te, które mijał, gdy jechał z Changiem taksówką. Różnił się tylko ich kolor — nie jak w nocy, jednostajnie szary, a brudny jasnozielony.
Nawet poprzez deszcz czuł plugawy oddech miasta. Zrobiło mu się mdło, podreptał więc do sypialni i zamknął lufcik, który ktoś — pewnie Chang — uchylił przed jego przyjazdem. Zapragnął się położyć. Chciał zamknąć oczy i leżeć — przeczekać deszcz, chorobę i te blokowiska... Tymczasem gdy tylko znów usiadł na sofie, usłyszał nieśmiałe pukanie.
Najpierw pomyślał, że to Chang, ale Chang miałby przecież własny klucz. Niechętnie znów wstał i podszedł do drzwi.
— Kto tam? — zapytał po angielsku.
Ktokolwiek stał za drzwiami, nie odpowiedział mu, tylko znów cicho zapukał.
Jeżeli to nie był Chang, to mógł to być ktokolwiek. Może sąsiad, albo pewniej jeszcze — złodziej — bandyta, który wytropił sobie cudzoziemca i teraz, zamiast wyważać ciężkie antywłamaniowe drzwi, czekał po prostu, aż Bogdański sam je otworzy. I tylko — pomyślał Bogdański — cóż miałby tu do zrabowania? Na wyjazdach Bogdański nigdy nie nosił przy sobie gotówki, a w walizce miał jedynie nuty, zapasowy garnitur i kilka pudełek polskich czekoladek, które zawsze rozdawał pod koniec tournée. Jedyną wartościowszą rzeczą, jaka znajdowała się w mieszkaniu, było używane pianino i choć rzeczywiście był to Kawai, to jednak Bogdańskiemu trudno było uwierzyć w istnienie złodzieja pianin, a co dopiero w takiego, który gotów byłby dokonać rozboju...
Powoli przekręcił klucz i uchylił drzwi.
Zaśmiał się pod nosem, bo za nimi, zamiast chińskiego rozbójnika, stała dziewczyna, na oko niespełna dwudziestoletnia. Otworzył szerzej drzwi i już zapraszał ją otwartą dłonią do środka, kiedy przypomniał sobie piskliwy głos Changa: „Seks, seks, Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi, absolutny seks”... Zagrodził dziewczynie drogę ramieniem i machnięciem drugiej ręki dał jej znać, że nie będzie potrzebna.
Dziewczyna ledwo uniknęła ramienia Bogdańskiego. Cofnęła się o krok i po raz pierwszy odważyła się unieść brodę i spojrzeć mu w oczy. Była młoda, lecz nie piękna. Twarz miała poczerwieniałą i pokrytą kropelkami potu i Bogdański zorientował się, że nie mając klucza do mieszkania, nie miała też karty do windy i musiała na to jego dwudzieste piętro wspiąć się po schodach. Do tego ubrana była skromnie — jak większość młodych Chinek z prowincji: w żółtawą wiatrówkę z podszewki i spódniczkę uszytą z nachodzących na siebie kaskadowo pasków flaneli. W jej delikatnych, dziecięcych uszach nie tylko nie miała kolczyków, ale — jak dostrzegł Bogdański, gdy mu się przyglądała — najwyraźniej w ogóle nigdy ich sobie nawet nie przebiła.
Nie tak wyobrażał sobie chińskie kurtyzany Changa. A jeśli to nie była kurtyzana, to musiała to być po prostu jakaś dziewczyna — może Chang przysłał ją, by posprzątała?
Bogdański cofnął ramię i znów zaprosił ją do środka. Obserwował, jak wolnym krokiem podeszła do stołu i obok teczki z utworem młodego Yu postawiła siatkę z jakimiś pojemnikami.
— Jedzenie — oznajmiła mu po angielsku, kiedy się odwróciła.
Było jasne, że zamierzała od razu wyjść. Bogdański czuł się jednak nieswojo, że tak źle ją ocenił i chciał jej to jakoś zadośćuczynić. Wysunął spod stołu plastikowy taboret i poprosił ją, by usiadła, a ona, acz zmieszana, posłusznie to uczyniła.
Siedziała sztywno, z rękoma złożonymi na nagich kolanach i raz po raz podciągała do góry luźne podkolanówki. Bogdański usiadł na sofie, profilem do niej i choć przysunął sobie siatkę z jedzeniem, nawet jej nie rozwiązał. Próbował zagaić do dziewczyny po angielsku, szybko jednak zrozumiał, że potrafiła powiedzieć chyba tylko to jedno słowo — „jedzenie”. Spróbował zapytać ją jeszcze o Changa, ale zaraz zaśmiał się i zaczął rozwiązywać supeł na siatce.
— Bogdański — powiedział po chwili. — Bogdański — powtórzył i zaczął cicho chichotać.
Przypomniały mu się sceny ze starych filmów — Taylor i Nova, Tarzan i Jane — „Ja, Bogdański, ty >>???<<”.
— Bog-dań-ski — powiedział raz jeszcze, po czym — nagle przyszło mu to do głowy — wskazał na siebie i dodał — Bło-gy-da-ni-si-dźi!
Dziewczyna kiwnęła głową i nawet się uśmiechnęła, jednak gdy znów wskazał na nią i wytrzeszczył pytająco oczy, nie odpowiedziała mu, a tylko zachichotała i spuściła wzrok na swoje białe tenisówki. Bogdański nie mógł dojść, czy bawiła ją tylko jego bezsilność, czy też rzeczywiście nie mogła pojąć, o co mu chodziło. Po chwili zmęczyło go to wytrzeszczanie oczu. Postanowił nie dręczyć jej dłużej i rozdzieliwszy bambusowe pałeczki, zabrał się do jedzenia.
— To moje imię... — zaczął po angielsku.
Przerwał, bo stwierdził, że właściwie skoro dziewczyna nie znała angielskiego, a on chińskiego, równie dobrze mógł mówić do niej po turecku.
— To moje imię... — powtórzył po polsku. — „Przemysł Bogdański”— „Przemysł Ciężki”, „Przemysł Maszynowy” — tak na mnie wołali, kiedy jeszcze nikt o mnie nie słyszał — to imię po raz pierwszy chyba jest zajmujące...
Przeżuł jakieś mięso zasmażone w karmelu, zajadł je pyzą i ucieszył się, gdy otworzywszy drugie pudełko, dostrzegł pierogi.
— Rodzice zawsze chcą dobrze dla dziecka, prawda? — ciągnął. — Moi też... Tylko skąd mogli wiedzieć, że upadnie żelazna kurtyna i ich Przemysł rozjedzie się po świecie, w którym nikt nie będzie w stanie wypowiedzieć czy nawet przeczytać jego imienia? Że w Anglii będę „Prymsl'em”, przez miękkie „r”, w Stanach — „Pro” — z obowiązkowym kuksańcem w ramię, że w Chinach zasłynę jako Maestro Bło-gy-da-ni-si-dźi...
Zaczął jeść pierogi i zjadł już dwa na sucho, gdy dziewczyna wstała z taboretu i odszukawszy woreczek, który Bogdański przeoczył na dnie siatki z jedzeniem, polała mu resztę jakimś przezroczystym płynem. Bogdański z trudem uniósł pałeczkami śliską kluskę i uśmiechał się do dziewczyny nawet wtedy, gdy odkrył, że polała mu pierogi octem.
Zabrał się za następnego pieroga i tak się z nim męczył, że o tym, że dziewczyna nie usiadła z powrotem przy stole, zorientował się, dopiero gdy stała już w otwartych drzwiach. Zdołał wpół unieść się z sofy i wychrypieć, żeby zaczekała, ale ona wskazała tylko na wiszący na ścianie elektryczny zegar, po czym ukłoniła się dwa razy w pas i wybiegła z mieszkania.
Na tym skończył się jego cudem odzyskany spokój. Nie dojadł nawet pierogów. Zaparzył sobie jedynie herbatę, którą znalazł w kuchni, a potem, nawet jej nie pijąc, znowu położył się na sofie.
Starał się więcej nie zamykać oczu, bo za każdym razem, gdy ledwie ośmielił się mrugnąć, miał wrażenie, jakby budynki za oknem kroczek za kroczkiem podkradały się w jego stronę. Starał się zasnąć i może przez godzinę wpatrywał się w sufit. Wreszcie dał za wygraną i do wieczora to szwendał się po mieszkaniu, to polegiwał na sofie. Czekał na zachód słońca. Miał nadzieję, że przyćmi on miasto za oknem, ale gdy tylko zrobiło się ciemno, zaczęły nękać go światła samochodów, które pełzały pijane po ścianach i suficie, sprawiając, że tracił równowagę.
Punktualnie o siódmej przyszedł jakiś mężczyzna. Przedstawił się jako lekarz i powiedział Bogdańskiemu, że Chang zasięgnął języka w Polsce i wywiedział się o jego problemie z płucami.
— To niedopuszczalne — dodał po krótkiej pauzie, po czym przysunął do sofy wieszak na płaszcze i zawiesiwszy na nim woreczek z lekiem, podłączył Bogdańskiemu kroplówkę.
Gdy godzinę później pakował swoje rzeczy, powiedział Bogdańskiemu, by ten nie brał więcej antybiotyków. Nim wyszedł, zostawił też na stole termos z jedzeniem. Bogdański skubnął z niego trochę kurczaka, zjadł łyżkę ryżu, ale zaraz otworzył sobie pudełko czekoladek. Aż do północy mamlał jedną za drugą, by pozbyć się gorzkiego smaku, jaki czuł w ustach po leku z kroplówki.
Następnego dnia, co prawda, obudził się w kałuży krwi z nosa, ale poza tym czuł się wyraźnie silniejszy. Miał nie brać antybiotyków, wypił więc tylko zimną herbatę z wczoraj i siedział na sofie z wzrokiem utkwionym w chmurach i w deszczu, który wciąż z nich padał.
Myślał, że będzie się nudził, tymczasem było znacznie gorzej. Czuł się upokorzony — wszystkim — deszczem, miastem, mieszkaniem, teczką na skraju stołu, stręczycielstwem Changa, a nawet tym, że bez parasola nie mógł pójść na śniadanie... No, ale niedługo powinna przyjść ta dziewczyna od Changa — po co miałby sam błąkać się po ulicy i na migi szukać śniadania, które i tak od niej dostanie? Nie ruszył się więc nawet z sofy i tylko coraz bardziej niecierpliwy, czekał na dziewczynę. Nagle oblał go zimny pot. Zaczął ciężko dyszeć, ale im więcej nabierał powietrza, tym bardziej mu go brakowało. Ze zdziwieniem rozpoznał to jako napad klaustrofobii.
Gdy pół godziny później dziewczyna rzeczywiście przyszła, zaprosił ją do środka tylko dlatego, że nie mógł już znieść napierającego nań niepokoju. Podsunął jej to napoczęte dzień wcześniej pudełko czekoladek i patrząc, jak jadła, starał się opanować.
Rozglądał się nerwowo to w lewo, to w prawo. Jego wzrok prześlizgiwał się po jej zbyt szczupłej sylwetce to na żaglowiec, wymalowany na elektrycznym zegarze, to na kineskopowy telewizor, który stał naprzeciwko sofy. By się uspokoić, starał się zwrócić uwagę na detale jej ubrania — tę samą kaskadową sukienkę i żółtawą wiatrówkę z podszewki, jakie miała na sobie ubiegłego dnia, i na puchaty sweterek, który dojrzał za wpół odpiętym zamkiem kurtki.
— Mukden — powiedział nagle, o wiele za głośno.
Dziewczyna podskoczyła na taborecie i omal nie upuściła czekoladki.
— Mukden — powtórzył ciszej. — Chcę zobaczyć Mukden.
Czuł, że chce mówić, że tylko mówieniem był w stanie zatriumfować nad tym, co go dusiło. To nie była już żadna zabawa w Tarzana i Jane, ani nawet samotne zapijanie do lustra — to była walka z teraźniejszością. O byt, o rzeczywistość, o jestestwo. Bo Bogdański wiedział już, że gdy on spał, pogrążony w chorobie, teraźniejszość wciąż go osaczała. Podchodziła go równo a podstępnie, bowiem tak jak on musiał wyzdrowieć przed końcem deszczu, by zobaczyć Mukden, tak i dla teraźniejszości deszcz był jak ultimatum — koniec deszczu momentem, przed którym musiała ograć i złamać Bogdańskiego. Tymczasem Bogdański zdrowiał — zdrowiał z każdą chwilą — i to dlatego teraźniejszość już się nie ukrywała, a otwarcie go topiła.
— Teraźniejszość... Współczesność... Dzisiejszość... — powiedział. — Ja wiem, czym one są...
Bogdański przestał błądzić wzrokiem po mieszkaniu i spojrzał prosto w twarz dziewczyny.
— One są piekłem. Piekłem, którego inkarnacją jest beton i stal... Ale tak jak ja tu przetrwałem, tak i Mukden przetrwał pośród tafli ich diablego szkła. Przetrwał dla mnie, bo ja przyjechałem nie po to, by grać Chopina — Chopin to szczyt przeze mnie dawno już zdobyty — ale by osiągnąć pełnię.
Wciąż patrzył w oczy dziewczyny, ale jednocześnie pochylił się do przodu i oparł sobie łokcie na kolanach.
— Oni wszyscy myśleli, że ja po to przyjechałem do Paryża, żeby wygłosić mowę nad grobem Chopina, a ja tam byłem dla Mistrza da Vinci. Tak samo ich oszukałem w Watykanie, niby to grając nokturny kardynałowi Papazzo, podczas gdy potajemnie dzień w dzień wymykałem się, by przeżywać zmagania i męki Laokoona. I to były dwa mistrzostwa i dwa szczyty — malarstwa i rzeźby — których wówczas — obok Mistrza Chopina, tej pełni najświętszej w muzyce — dostąpiłem. A z biegiem lat były i inne pełnie, inne szczyty, podróże i inni mistrzowie — mistrzowie, których dzieła zgłębiłem tak doszczętnie, że stały się częścią mnie samego. Nawet teraz, gdy tak tu mówię do ciebie, one wszystkie są we mnie — ba — w pewnym sensie, to one teraz mówią do ciebie, nie ja.
Bogdański wciąż wychylał się do przodu, przesuwał ku skrajowi sofy i trzymał teraz twarz może zaledwie trzydzieści centymetrów od twarzy dziewczyny.
— A Mukden dlatego jest najważniejszy, bo jest ostatni — ciągnął. — Bo zobaczywszy złoto-zielone dachy Mukdenu, osiągnę pełnię w architekturze — ostatniej dziedzinie, którą człowiekowi warto zgłębiać... A cóż się stanie, gdy osiągnę tę pełnię? — może nic. A może dokona się to, czego pragnę najbardziej: metamorfoza, transformacja, alchemiczne skrzepnięcie po latach chaosu i wrzenia. Zmiana nie dzieł, nie świata, ale mnie — bo to ja — posiadając szczyty wszystkich sztuk — to ja się przepoczwarzę w dzieło dzieł, w kamień filozofów, w Gesamt-Kunstwerk prawdziwy i pierwszy...
Bogdański mówił coraz ciszej. Nie jadł — to jedno mogłoby wzbudzić podejrzliwość dziewczyny. Ale choć mówił o piekle, mówił o walce, o świętych zmaganiach — nie unosił już głosu. Nawet nie marszczył brwi. Zbliżał tylko twarz coraz bliżej do twarzy dziewczyny i — jakby opowiadał jej bajkę — pełen spokoju, z lubością wypowiadał kolejne słowa.
— Maestro di tutti Maestri — tym właśnie będę — powiedział. — Mistrzem Mistrzów, który nosząc w sobie wszystkie sztuki, potrafi w sztuce już istniejącej dostrzec jej nowe oblicza. Nawet w Chopinie, nawet w da Vincim — gdy tylko zobaczę Mukden, ich dzieła na nowo się dla mnie otworzą.
Przymknął oczy i zamilkł na moment. Potem powoli odsunął się od dziewczyny, oparł głęboko na sofie i wpatrzony gdzieś w dal, pół uśmiechał się, pół mówił:
— A gdy już zostanę Mistrzem Mistrzów, powrócę do mojej ojczyzny — do dworku pośrodku pustkowia, obsadzonego wierzbami — takiego samego, jak dworek, w którym młody Chopin „tęgo dudlił” na kontrabasie... Ten dom, który przez pół życia szykowałem — on będzie moją siedzibą, moją Polską spoza teraźniejszości, w której osiądę i zaprzestawszy koncertów, będę uczył za darmo każdego, kto godzien będzie nauczania...
Pokiwał głową i spojrzał za okno.
— Tymczasem pada deszcz — stwierdził. — Żywioły są przeciwko mnie, jakby mój cel był niegodny. A zdobyć doskonałość, by oddać ją innym — czy to jest zły cel...? Czy nie dość ryzykuję, ważąc się na osiągnięcie pełni? Przecież nie mogę mieć gwarancji zmiany i zamiast stać się Maestro di tutti Maestri mogę równie dobrze stracić rację bytu, zgubić swój sens — ba — pogrążyć się w szaleństwie...
Znów wyrwał do przodu i strąciwszy pudełko czekoladek z kolan dziewczyny, chwycił ją za dłonie.
— Gdybyś tylko wiedziała, jakie to są męki tak tu siedzieć i czekać, gdy wystarczyłoby zjechać windą, złapać taksówkę i może już za dwadzieścia minut przechadzać się po Mukdenie. Tylko wstyd, jaki musiałbym czuć, zgadzając się na Mukden w deszczu, powstrzymuje mnie od tego.
Przestał mówić i przez długą chwilę tylko wpatrywał się w dziewczynę, która objedzona czekoladkami, wciąż jeszcze wodziła wzrokiem za jego ustami, naśladowała jego miny, a nawet, choć przecież już milczał, potakiwała mu... Czuł się dziwnie wzmocniony i pomyślał, że dzięki temu, że to wszystko wypowiedział, odzyskał siłę i spokój... Spojrzał za okno i z ulgą odkrył, że miasto było jakby nieco dalej. Już nie lepiło się do niego jak dziegieć, a — Bogdański westchnął głośno — najwyraźniej odepchnięte tą jego nowo odzyskaną siłą wycofało się, poddając mu salon, całe mieszkanie — kto wie — może nawet i skrawek przestrzeni wokół niego.
Puścił ręce dziewczyny. Wstał, a potem poderwał ją z taboretu. Podniosła się niechętnie, jakby wystraszyło ją to nagłe podniecenie Bogdańskiego. Stała tuż obok niego — poczerwieniała na twarzy — najwyraźniej nie wiedząc, co właściwie powinna zrobić. Po chwili spojrzała z nerwów na zegarek i nagle całkiem wyrwana z transu, poderwała się do wyjścia.
Bogdański zakluczył za nią drzwi i odetchnął. To zaciskał dłonie w pięści, to je rozluźniał. Sprawiało mu to dziwną przyjemność, ale dopiero po chwili zorientował się, dlaczego. Wciąż nie czuł się dość silny, by zmierzyć się z miastem, ale miał przecież pianino. Teczka z utworem młodego Yu była odcięta na jego terytorium — czy nie był to najodpowiedniejszy z momentów, by nad nią „popracować”? — osaczyć i ujarzmić utwór młodego Yu, zanim miasto przegrupuje się i nadejdzie mu z odsieczą?
Wziął teczkę ze stołu i usiadł przy pianinie. Odchylił klapę i zdjął filcową szarfę zakrywającą klawisze. Jednym ruchem rozpiął zamek teczki, a potem położył ją na kolanach i powoli rozchylił.
W środku był list, który Bogdański, nie czytając, od razu odłożył, i nuty. Sonata młodego Yu. Rzeczywiście, jak powiedział mu Chang — ledwie kilka karteczek. Na pierwszy rzut oka, jeżeli tempo nie będzie zbyt wolne, siedem, może dziewięć minut... No ale Bogdański powinien był wiedzieć, że w muzyce czas płynął inaczej i że nie mógł oceniać trwania utworu rzutem oka, na ilość papieru czy nawet na minuty. Tu czas raz biegł szybciej, a raz wolniej. Przyspieszał, gdy wzrastało napięcie, a zwalniał, jakoś tak pod koniec frazy... Zatem Chang może i nie kłamał, może to i było „maleństwo”, niemniej jednak Bogdański nie powinien był lekceważyć zagrożenia, nieważne jak silnym by się nie poczuł...
Postawił nuty na pulpicie i wpatrzył się w pierwszy takt sonaty. Nie musiał nawet raz dotknąć klawiszy. Wystarczyło mu spojrzeć na ten chaos na śliskim papierze, by go we wnętrzu swoim usłyszeć. Ledwie rzucił to jedno spojrzenie, a ów chaos skoczył na niego jak dziki drapieżnik i wdarł się do serca sekretnymi drogami, które dotąd przekraczane były jedynie przez Bacha, jedynie przez Chopina... Tam, w najświętszym miejscu duszy Bogdańskiego, rozbrzmiewał, zatrzymany w czasie, nisko brzmiącym trytonem, od którego młody Yu rozpoczął sonatę.
Dwudźwięk był długi, niemal pozbawiony końca, i dominujący. Powtórzony po trzykroć, choć pojawiał się często i w jego umiłowanym Chopinie, tu dopiero objawił się tym, czym — kim! był istotnie — zakazanym przez wieki współbrzmieniem, diabolus in musica, złożonym z sześciu półtonów wcieleniem samego Belzebuba.
Bogdański zbyt późno odrzucił nuty w kąt. Na darmo znów wepchnął je w skórzaną teczkę, wrzucił za pianino — On był w nim, był w środku, był na dobre, był po to, by pozostać. Podstępny i zły, nie tylko nie dał się pokonać, ale przeciwnie — sam ujarzmiał i zdobywał. Nagle dotarło do Bogdańskiego, że utwór młodego Yu musiał być w zmowie z miastem odkąd tylko przyszła dziewczyna od Changa — miasto musiało po to tylko się wycofać, by uśpić czujność Bogdańskiego i wzbudziwszy w nim pychę, skłonić, by spojrzał na nuty w teczce.
Usłyszał śmiech. Zduszony chichot jaki dobywał się za oknem z niezliczonych okien blokowisk. Rechot miasta, który — niczym tumult tysięcy spłoszonych ptaków — nagle wzmógł się i wciąż wzmacniał, aż połączył się w ryczące siłą tysięcy gardzieli, spojone w jeden klaster absolutnie wszystkie utwory współczesnej muzyki...
Bogdański zachłysnął się i zatoczył, ale nie upadł. Śmiech, jaki go dobiegał zza okna, wciąż się nasilał i Bogdańskiemu pozostała tylko jedna nadzieja ratunku: dopaść do pianina i usiadłszy przed pustym pulpitem, grać.
Spodziewał się odzyskać spokój w Chopinie, powstrzymać ekspansję utworu młodego Yu, kto wie — może i przez świętość Chopina wyzbyć go lucyferyczności... Tymczasem gdy tylko wydał z pianina pierwsze dźwięki, zdał sobie sprawę, jaką perwersją był Chopin w tym miejscu. Nie dograł nawet pierwszego motywu, a zrozumiał, jak obce temu mieszkaniu było granie Chopina i że to utwór młodego Yu godził w Chopina, nie Chopin w utwór młodego Yu... Pod koniec frazy napotkał pierwszy z trytonów, który brzmiał mu już tak nieszopenowsko, jakby był ciałem obcym — cierniem w nieskalanym ciele Chopina. W dodatku, choć raz tylko grany, pobrzmiewał w głowie Bogdańskiego trzykrotnie — nisko brzmiący, rozciągnięty w czasie i dominujący. I właśnie to, że to utwór młodego Yu dominował nad Chopinem — nad obranym przez Bogdańskiego najdostojniejszym mistrzem Muzyki — to właśnie było jak antychryst, jak odwrotne objawienie, które nie tyle powodowało niemożliwym czerpanie otuchy z grania Chopina, ale detronizując Chopina jako istotę najwyższą, sprawiało, że Bogdański tracił wiarę w tę najwyższą istotę.
Urwał wpół taktu. Zatrzasnął klapę pianina i okrywszy się ciasno kołdrą, siedział na sofie i drżał. Był pokonany — tak przynajmniej sobie pomyślał. Złapał za komórkę i wystukawszy lepkimi palcami numer lotniska, usiłował zmienić termin wylotu. Nie dbał w tej chwili o wstyd, ani nawet o to, by zobaczyć Mukden. Chciał tylko natychmiast wyjechać i gdy okazało się, że zmiana rezerwacji nie była już możliwa, po prostu kupił nowy bilet. Skulił się potem na sofie i postanowił tak właśnie doczekać godziny wyjazdu.
Z niespokojnego snu wyrwały go poszturchiwania lekarza.
— Niech Pan usiądzie, bo cały się Pan upocił — usłyszał.
Zaczerpnął głośno powietrza, po czym wybełkotał jakieś niezrozumiałe słowa i próbował podnieść się z poduszki. Lekarz najwyraźniej odebrał jego zamroczenie jako skutki choroby czy choćby zaspanie, bo nic więcej nie powiedział i tylko uwięził go zaraz kroplówką na końcu sofy przy oknie.
Bogdański nie mógł już zasnąć, ale nie był też całkiem przytomny. Patrzył błędnym wzrokiem — może przez całe pół godziny — na kolorową gazetę, którą czytał lekarz. Potem zupełnie już zrezygnowany powiódł oczyma na skrzyżowanie za oknem.
To właśnie wtedy po raz pierwszy dostrzegł parasolnika.
Jeszcze te pół godziny wcześniej przysiągłby, że nieważne z którego pokoju by nie wyglądał i tak zobaczyłby dokładnie takie samo skrzyżowanie, takie same brudno-zielone bloki, sunący jednostajnie pas samochodów... Tymczasem teraz wyraźnie widział parasolnika i co więcej, był pewien, że nie dostrzegłby go ani z kuchni, ani z żadnej z obu sypialni.
Tak jakby potrzebował tych dwóch dni, podczas których był skazany na widok z okna, by zacząć zauważać jego szczegóły... Parasolnik kucał, schroniony pod daszkiem stacji metra, która — nowocześniejsza jeszcze niż miasto wokół — zakrywała zejście pod ziemię niczym śluza kosmicznego statku. Dopiero co musiał przyjechać kolejny pociąg metra, bo ludzie, stłoczeni jeden przy drugim, wjeżdżali ruchomymi schodami w jednostajnym pędzie i wylegali anonimową chmarą wprost na błogosławiony deszcz.
Tam właśnie czekał na nich parasolnik — u szczytu ruchomych schodów, zaledwie metr od ściany wody. Z dudniącym „blop”, które Bogdański, choć słabo, słyszał przez deszcz nawet na dwudziestym piętrze, parasolnik otwierał co chwila kolejną parasolkę i podsuwał ją ludziom zeskakującym z umykającego schodka. Któż pożałowałby dziesięciu czy nawet piętnastu juanów wobec tego deszczu? Toteż parasolnik ani razu nie wstał z kucek — w pośpiechu podnosił tylko ułożone na posadzce parasolki, rozpościerał je najgłośniej jak potrafił i — wskazując wolną ręką na puszkę z pieniędzmi — podawał kolejnym osobom.
Może po trzech minutach napływ ludzi przerzedził się, a potem nagle całkiem skończył. Parasolnik wysypał pieniądze z puszki do woreczka, który schował pod kurtką, po czym znieruchomiał i wciąż kucając, czekał na kolejny pociąg.
Dziwne to musiało być życie — pomyślał Bogdański — tak być parasolnikiem. Czuwać przy oknie i czekać na deszcz. Skupiać się zawsze na tym, czy akurat padało. Pracować dla ludzi, którzy właśnie teraz potrzebowali parasoli. Nawet dla Bogdańskiego — bo czy on sam, który także przez brak parasola był więźniem tego mieszkania i miasta — czy on sam, gdyby w tym momencie wychodził ze stacji metra, nie kupiłby parasolki od parasolnika?
Wodząc wzrokiem za następną falą ludzi, Bogdański odkrył też taksówki, które — jak zaraz zauważył — zatrzymywały się małymi stadkami nie tylko przy stacji parasolnika, ale i po drugiej stronie skrzyżowania, gdzie musiały być kolejne wyjścia z metra. Zdumiał się, bo nagle naszła go myśl, że zarówno dla parasolnika, jak i dla taksówkarzy, deszcz był tym samym, czym przed wiekami musiał być dla ich przodków. Kto wie, może tysiące lat temu w miejscu stacji metra jakiś prapradziad parasolnika sadził ryż i czekał na deszcz, zupełnie jak teraz czekał nań parasolnik? Może ledwie przed stu laty, biegając boso w błocie, dziadkowie taksówkarzy ciągali tu rozsiadłych na rykszach dostojników cesarza? Tylko teraz zamiast samego deszczu byli i ludzie z metra, zamiast ryksz — taksówki, zamiast ryżu — parasolki...
Bogdański jeszcze długo po wyjściu lekarza wyglądał oniemiały przez okno. Następnego ranka obudził się zdrowy i po raz pierwszy zignorował deszcz, kierując wzrok najpierw na parasolnika, który znów kucał pod swoim daszkiem.
Nie czuł wcale niepokoju i wyrzucał sobie, że kupił ten drugi bilet powrotny. Wcale nie miał już zamiaru poddawać się i lecieć. Nie — teraz, gdy odkrył przeszłość w taksówkach i parasolniku, miał wrażenie, że miasto cofnęło się o kolejny stopień, i pomyślał sobie, że może jednak to on triumfował nad miastem, które nasiąkając jego światem, oddawało mu budynek za budynkiem... Nie minęła godzina, a był już przekonany, że wystarczyłby mu jeden, najwyżej dwa dni, żeby wziąć w posiadanie dość miasta, by nie opuszczając kontrolowanej przez siebie przestrzeni, móc dotrzeć do samego Mukdenu.
Żałował też, że poprzedniego dnia tak zakłopotał dziewczynę od Changa. Przygotował dla niej nowe pudełko czekoladek i nawet nasypał kawy do kubka, tak by wystarczyło ją tylko zalać, kiedy przyjdzie. Był przez to jeszcze bardziej rozczarowany, gdy to Chang, zamiast niej, przyniósł mu śniadanie.
— Widzę, że starania doktora Bo podniosły Pana na duchu, Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi — powiedział Chang, który wszedł bez pukania i po chwili rozsiadł się na sofie obok Bogdańskiego.
Bogdański już chciał go zrugać, gdy uświadomił sobie, że Chang nie wszedł do mieszkania Bogdańskiego, nie rozsiadł się na sofie Bogdańskiego, ale na swojej własnej sofie, w wynajmowanym przez siebie mieszkaniu. To było niebywałe. Przecież to Chang był u siebie, a Bogdański w gościach — jakichże diabelskich sztuczek musiało użyć to mieszkanie, żeby Bogdański poczuł się w nim jak we własnym domu?
— To się wymawia Bog-dań-ski — powiedział do Changa.
— Co?
— Bog-dań-ski, moje nazwisko.
— A... Tak... Bło-gy-da-ni-si-dźi...
Chang zaśmiał się, a potem uderzył dłonią w udo i dodał:
— Musi nam Pan to wybaczyć, Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi, nam trudno jest dobrze wymówić angielskie imiona i—
— Angielskie?
— No, Pan jest z Polski, Polska w Europie, a przecież czy w Europie nie mówi się wszędzie po angielsku?
Bogdański słuchał słów Changa, ale wyczuwał w nich oddziaływanie jakiejś większej i złowrogiej siły. Czy teraźniejszość kontrolowała i Changa? Czy przysłała Changa i kazała mu mówić te brednie, by znów podejść Bogdańskiego? A jeśli tak, o cóż mogło chodzić w tym jej nowym posunięciu?
— Może tak to wygląda z Chin... — odpowiedział po chwili.
Chang jeszcze głębiej rozsiadł się na sofie.
— A nawet Pan nie wie, jakie to szczęście tak mieć wspólną mowę — powiedział. — W Chinach tylu ludzi, a każdy mówi w innym języku. Samych „głównych dialektów” mamy sześćdziesiąt sześć, a pobocznych to z kilkanaście tysięcy. Partia się dwoi i troi, żeby zostały zapomniane, żeby mówiono tylko językiem stolicy... Ale do tego jeszcze daleko. Widzi Pan, Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi — my zbyt czepiamy się starego. Konfucjusz, Mencjusz, cesarskie pałace, Tai Chi i tańce z wachlarzami — tylko to nam w głowie.
Chang nagle spochmurniał, sapnął przez nos, a potem pokręciwszy rozpaczliwie głową, położył dłoń na dłoni Bogdańskiego.
— Nawet Chopin... — dodał. — A... — Pan mi wybaczy — nawet i Pan, Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi... To wszystko jest zepsute na wskroś. To nie ma nic wspólnego z życiem. Ot, snobizm i rozpusta — dobre o tyle, o ile pozwala człowiekowi na uczciwy zarobek. Pan może się ze mną nie zgodzi, Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi, ale ja Panu powiem, że tak to właśnie odbieram i nie dbam wcale ani o Chopina, ani o Bacha i całą resztę... Dla mnie jest ważne, by Pan przyjechał z koncertem, żeby był sukces, żeby publiczność dała się skusić, że prestiż, że w szranki z Lang Langiem, że jaki to piękny bukiet kwiatów wnieśliśmy na scenę dla dyrygenta... To nie jest muzyka, Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi, to jest miska ryżu dla mnie, mojej żony, syna — a także dla Pana i wszystkich nas w teatrze Xin Da Sheng... Dlatego tak ważne jest, żeby Pan zagrał tę sonatę młodego Yu. Zagrał i po sprawie, a ja Panu za to już dziś nieba uchylę.
Chang znów sapnął. Klepnął Bogdańskiego po dłoni, a potem odsunął się i zaczął rozwijać siatkę z jedzeniem.
— Niech Pan za dużo nie je, Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi — powiedział — bo zaraz, jak tylko się Pan nieco ogarnie, zabieram Pana w miasto. Sam doktor Bo nie widzi nic przeciwko temu, tak ładnie nam Pan wyzdrowiał. A skoro ma Pan siły, by jeść, to powinniśmy chyba jeść, prawda-nieprawda...? Zresztą nawet gdyby Pan nie był zbyt głodny, to wcale nie szkodzi, bo zabieram Pana na bankiet do najświetniejszej tu u nas w Szenjangu restauracji, na sam szczyt najwyższego naszego wieżowca, z którego widoki nie mniej są przepyszne niż podawane tam kraby i krewetki, pieczone kaczki, ostrygi, ciasteczka i jabłuszka w lukrze...
Bogdański przez długą chwilę nic nie odpowiedział. Wyobraził sobie jak Chang, przez cały ten czas, odkąd zamknął Bogdańskiego w mieszkaniu, coraz bardziej się niecierpliwił. Jak wypalał papierosa za papierosem, zbierał siły, by przyjść do Bogdańskiego, uśmiechać się i być zdawkowo uprzejmym, kiedy pragnął tylko jednego — usłyszeć od niego, że on mu jednak zagra tę sonatę...
A to, że Bogdański wcale a wcale nie miał ochoty na ten bankiet na szczycie wieżowca — Bogdański wiedział, że Changowi trudno byłoby to zrozumieć... Postanowił więc, że zamiast otwartej odmowy zastosuje chińską taktykę uprzejmego kłamstwa. Właśnie tak — kłamstwa — bo i Bogdański, odkąd zaczął koncertować w Chinach, zdążył się już trochę nauczyć kłamania. Zresztą — czy i sam Chang w podobny sposób go nie oszukiwał? Czy nie powiedział mu pierwszego dnia, że nazajutrz będzie słońce, słońce, absolutne słońce, kiedy musiał przecież doskonale wiedzieć, że przez wiele dni będzie tylko deszcz, deszcz, absolutny deszcz...
— To nie będzie konieczne — powiedział Changowi.
Zawahał się, ale po chwili, westchnąwszy cicho, dodał:
— A co do młodego Yu i tej sonaty — niech Pan się już tym nie zamartwia — ja ją Panu zagram bez żadnych bankietów. Pan niech idzie do domu i odpocznie — mi zamiast restauracji wystarczy, że przyśle Pan tę dziewczynę z jedzeniem.
Chang natychmiast zastygł w bezruchu. Stał przez chwilę z językiem zatkniętym w kąciku ust, a potem niemal szaleńczo wpatrując się to we własne dłonie, to w Bogdańskiego, wykrztusił:
— O... Doprawdy, Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi, ach, drogi Panie Bło-gy-da-ni-si-dźi? Zatem Pan — oczywiście, jakżeby inaczej — Pan zrozumiał, że to tylko taka wymiana handlowa i...
Chang poderwał się z sofy.
— To ja już pójdę — powiedział. — No, po cóż mam Panu tak zajmować cały dzień, prawda-nieprawda...? A zostawię Panu jeszcze mały upominek, gdyby Pan chciał sobie popatrzeć na Mukden, zanim się wreszcie rozpogodzi. Tak nam się w teatrze serca krają, że Pan tu musi siedzieć całkiem odcięty od świata... A rozpogodzi się na pewno, ja Panu to obiecuję i przysięgam — od jutra przynajmniej, ba, może i od dziś wieczór — słonko, absolutnie samo słonko.
Chang wyciągnął z aktówki atlas ze zdjęciami Mukdenu i położywszy go na stole, ukłonił się i w pośpiechu wyszedł.
Bogdański podejrzewał, że Chang wyszedł tak nagle tylko dlatego, że znów obleciał go strach, że Bogdański jednak zmieni zdanie w sprawie tej sonaty. Zrobiło mu się żal Changa, a czuł się tym gorzej, bo przecież rzeczywiście mu skłamał, do tego skłamał mu w żadnym szczytnym celu, a tylko po to, aby się go pozbyć... No, ale czy Bogdański dawno nie postanowił sobie, że zobaczywszy Mukden, poświęci się nauczaniu i zaprzestanie w ogóle koncertów? I czy tym samym od samego początku nie zakładał, że nie będzie znów grał dla Changa?
Wiedział, że w jego misji, by osiągnąć pełnię, kłamstwo było najwłaściwszym i najprostszym rozwiązaniem. Mimo to czuł się źle. Wziął do ręki atlas, ledwie jednak uchylił okładkę, a natychmiast go zamknął.
To musiał być podstęp — pomyślał. Wybieg taki sam, jak z utworem młodego Yu. Przecież Bogdański nie po to przyjeżdżał do Szenjangu, nie po to cierpiał i zmagał się z miastem, żeby Mukden oglądać na zdjęciach — Mukden nie po to przeczekał dla niego wszystkich mandżurskich cesarzy, rządy zbuntowanych generałów, okupację japońską, Kuomintang i komunistów — aby on teraz, zamiast własnymi, poznawał go oczyma jakiegoś fotografa.
Odłożył atlas na stół.
Podszedł do okna i patrząc na przechodniów, myślał o swoim Mukdenie sprzed wieków. Po chwili nawet złapał się na tym, że wśród taczko-wozów z owocami, które, zaprzężone osiołkami, stały przy przejściu dla pieszych — że on wśród nich wyszukiwał pradawnych handlarzy żeń-szeniem... Tak jakby oni tam wciąż mogli być — z podgolonymi czołami, z sięgającymi po pas warkoczami — i jakby Bogdański miał prawo, by teraz ich dostrzec wśród ludzi kręcących się przy stacji metra...
Zmusił się do jedzenia. Pomyślał o tym, jak bardzo schudł w ostatnich dniach i zdecydował, że zje wszystko, co przyniósł mu Chang. Jednak zarówno zupa, jak i szaszłyki, okazały się tak ostre, że od razu porzucił ten zamiar. Może po dwóch godzinach postanowił zrobić sobie przynajmniej jajecznicę i sprawdzał właśnie w lodówce, czy Chang zostawił mu jajka, gdy usłyszał pukanie do drzwi.
Spojrzał na zegar na ścianie — ledwie jedenasta — dużo za wcześnie na kolejną wizytę lekarza... Więc to musiała być ta dziewczyna od Changa — pewnie Chang nie poinformował jej, że sam mu przyniesie śniadanie i... Bogdański nie od razu otworzył drzwi. Pobiegł najpierw do kuchni i włączywszy czajnik, złapał za największe jakie mu zostało pudełko czekoladek.
Chciał poczęstować ją już w drzwiach i tym razem od razu rozchylił je na oścież. Już miał na ustach słowa powitania, gdy nagle struchlał. Uśmiech na jego twarzy zrzedł, a policzki, poczerwieniałe z pośpiechu, w przeciągu sekundy całkiem mu pobladły. Drżąc, cofnął się o dwa kroki w głąb salonu.
Na korytarzu rzeczywiście stała ta dziewczyna i nawet trzymała w ręce taką samą jak co dzień siatkę z jedzeniem. Ale jej wybieloną twarz pokrywał róż tak ostry, że aż bolesny. Z podkreślonych fioletową kredką oczu posłała mu nieśmiałe spojrzenie, które zaraz zakryła nienaturalnie długimi, sztucznymi rzęsami, a gdy zmieszana skłoniła głowę, Bogdański zauważył, jak spod szklanych kolczyków zatkniętych w jej dziewiczych uszach wycieka stróżka nie do końca jeszcze zakrzepłej krwi.
Musiała dostrzec przerażenie na jego twarzy, bo wciąż jeszcze wahała się, czy wejść do mieszkania. Po chwili jednak prawie że wbiegła do środka, jakby bała się, że któryś z sąsiadów zobaczy ją na korytarzu. Gdy mijała Bogdańskiego, usilnie starała się uniknąć jego wzroku, a on, wciąż tylko się w nią wpatrując, nie pomyślał nawet, by jej zagrodzić drogę.
Wydawała mu się wyższa przez obcasy. Jej nogi, okryte tylko nad kolana siateczką o dużych okach, były wyżej całkiem nagie aż do spódniczki tak krótkiej, że gdy dziewczyna szła, błyskała spod niej różową bielizną. Starała się zakryć pępek tą spódniczką, ale on i tak wystawał jej tuż nad paskiem przyozdobionym plastikowymi brylancikami.
Czy to Chang tak ją ubrał? Czy też sama poszła na czort wie jaką burdelową wyprzedaż i tam wygrzebała sobie te szmaty? Bo to, że Chang przysłał dziewczynę — to było pewne. Czyż Bogdański zamiast restauracji nie zażyczył sobie tej „dziewczyny z jedzeniem”? I ona przyszła do niego — świeżo wykąpana, wypachniona i chętna — po to tylko, by ją skonsumował, a tym samym przypieczętował z Changiem umowę o zagranie sonaty młodego Yu...
Bogdański nie oponował, gdy odstawiła na stół siatkę z jedzeniem. Nawet gdy zaczęła zdejmować ni to stanik, ni bluzkę, który krzywo nasunięty, ledwie zakrywał jej piersi — nawet wtedy zdobył się tylko na ciche „nie trzeba” protestu. Dziewczyna szamotała się przez moment ze spódniczką, zanim pozwoliła jej zsunąć się aż po obcasy. Chwyciła potem za majtki — poza jaskrawo-różowym kolorem, zwyczajne i skromne — ale choć długo usilnie się zbierała, nie mogła zdobyć się na to, by je ściągnąć.
Bogdański nic do niej nie powiedział, a nawet nie ruszył się spod drzwi. Upuścił tylko czekoladki na szafkę na buty i kręcił lekko głową to w lewo, to w prawo, podczas gdy ona patrzyła wprost na niego wzrokiem pełnym tęsknoty i w nagłych spazmach potrząsając odsłoniętymi piersiami, ciężko oddychała. Tak jak to podejrzewał, prawie wcale nie miała biustu. Potem zaczęła płakać i łkała coraz głośniej, to znów chwytając za majtki, to rozmazując różowy makijaż.
Chciał jej powiedzieć, żeby przestała. Żeby się ubrała, przygładziła potargane włosy. Chciał dać jej swój płaszcz, by mogła nieprzyuważona wrócić do domu, znów przebrać się w żółtą kurtkę z podszewki... Ale nie mógł. Teraz, gdy stała przed nim półnaga i drżąca, pożądał jej jak pożądałby jej każdy mężczyzna, i choć usilnie starał się sam siebie przekonać, że przecież miał żonę, którą kochał, której był i chciał pozostać wierny, i że to powinno być wystarczającym powodem, by odtrącić dziewczynę — mimo tego, cicho westchnąwszy, powoli ruszył w jej stronę.
Podszedł już dość blisko, by poczuć jej zapach. Zapragnął jej dotknąć i wszystko to, o czym myślał wcześniej — jej nieurodziwość, żona, dzieci, Mukden i niechęć do Changa — to wszystko usunęło się gdzieś w tył za to pragnienie. Skoro taki był pewien, że powinien odesłać dziewczynę, dlaczego oddychał tak ciężko? Dlaczego drżał i zamiast się oddalać, krok za krokiem zbliżał się do niej?
— Czy myślisz, że może... mógłbym...? — zapytał, po czym położył dłonie na jej nagich ramionach.
Ściskał je mocno. Wpijał palce w jej miękkie ciało, ale choć czuł, że ono zasysało ku sobie absolutnie każdą jego cząstkę — ciało, umysł, duszę — nie posunął się dalej w jej stronę.
Wraz z tym pierwszym dotknięciem poczuł, jak bardzo był stary. Nagle zaczęły doskwierać mu słabe ramiona, które zawsze ukrywał pod wypchaną poduszkami marynarką. Zrobiło mu się wstyd obwisłego brzucha i rozpaczliwie prostując przygarbione plecy, na próżno próbował go wciągnąć.
Był stary, prawie że dziadkiem, na progu sędziwości. A czy gdy tylko zobaczy Mukden, nie osiągnie właśnie jej — sędziwości? I czy nie właśnie owa „starość”, owa „sędziwość” była jego pełnią i celem?
A dziewczyna była młodością.
Młodością może i nieurodziwą, niepewną siebie, wstydliwą, do tego źle ubraną i o małym biuście — ale była młodością prawdziwą, do której on, stary, nie pasował i nie mógłby nigdy pasować. Jakżeby miał sumienie ułożyć się obok tej młodości, czy nawet tylko pomyśleć o tym, by się z nią na krótko połączyć?
Minęła długa chwila nim wreszcie ośmielił się poruszyć. Podniósł dłonie z posiniałych ramion dziewczyny, a potem dał krok w jej stronę i powoli przytulił ją do siebie. Stali tak razem — ona naga, płacząca, on obejmujący ją, oddychający coraz głębiej i spokojniej. Odczekał, aż przestanie płakać, a potem jeszcze przez jakiś czas wciąż tulił ją do siebie. W pewnym momencie pomału rozluźnił ramiona i odsunął się do tyłu.
Gdy się ubierała, przyniósł jej swój płaszcz. Zastanawiał się, czy powinien dać jej też to pudełko czekoladek, ale nie zdobył się na to, by podnieść je z szafki na buty. Patrzył za dziewczyną, jak szła korytarzem do windy i jak pojękując cicho, wyjmowała z uszu kolczyki. Gdy zniknęła mu z oczu, wyszedł na korytarz. Pobiegł za nią, a gdy okazało się, że jej winda już odjechała, przywołał sobie drugą i zjechał na parter.
Nie wiedział właściwie, po co to zrobił. Czuł jednak, że powinien dogonić dziewczynę, jeszcze coś powiedzieć — chociażby się pożegnać. Gdy tylko wybiegł przez bramę na ulicę, zobaczył ją jak w strugach deszczu przechodziła na drugą stronę. Podeszła do jakiegoś dużego, białego samochodu i gdy doń wsiadała, Bogdański zauważył za kierownicą Changa.
Potem odjechała.
Bogdański stał pod filarem bramy i mókł. Dopiero po chwili zorientował się, że było po wszystkim. Że nie było już dziewczyny, że ona już nie wróci, już nigdy nie przyjdzie do niego ze śniadaniem... Wrócił do mieszkania na czas, by przyjąć lekarza. Był dziwnie spokojny, ale nie mógł do końca pozbyć się wspomnienia o niej.
Około siódmej wieczorem zadzwonił do Changa i otwarcie o nią zapytał. Chang udawał najpierw, że nic nie wiedział o całej sprawie. Usiłował zbyć Bogdańskiego uprzejmościami, tak że Bogdański musiał mu w końcu powiedzieć, że widział go z dziewczyną na ulicy. Chang przeprosił wprawdzie, że znów kłamał, po chwili wyrzucił jednak Bogdańskiemu, że źle potraktował dziewczynę, która sama chciała przyjść, a potem przez całe popołudnie płakała. Dalej pożalił się, że zgubiła mu kolczyki i w ogóle nie mógł zrozumieć dlaczego Bogdański jej odmówił skoro już przyszła, była więcej niż pełnoletnia, nikt nigdy o niczym by się nie dowiedział...
Po telefonie do Changa, Bogdański znów usiadł na sofie. Wmawiał sobie, że myśli o tym, czy jutro wciąż będzie padało — ale naprawdę wciąż myślał o słowach Changa i tej dziewczynie. Nie tęsknił za nią — a nawet za jej młodym ciałem. Nie mógł jednak wyrzucić z pamięci pożądania, które poczuł wtedy, gdy przed nim stanęła. To właśnie to pożądanie młodości, które w tym krótkim momencie było silniejsze niż honor i rodzina, niż Mukden i osiągnięcie pełni — sam fakt zaistnienia tego pożądania poddawał w wątpliwość wartość misji, której poświęcił połowę życia, i jawił tę misję jako niewartą poświęceń i włożonego w nią wysiłku.
A przecież ona musiała być warta wysiłku? Musiała być warta, by on schorowany grał koncert, by czekał zamknięty w tym mieszkaniu, by walczył z miastem i diabłem czyhającym w sonacie młodego Yu?
Sonata młodego Yu — gdzież ona była? Bogdański wydobył ją zza pianina i wyciągnął z teczki. Spodziewał się natychmiastowego ataku, tymczasem po prostu miał przed sobą tylko nuty, które wcale nie skoczyły na niego, nie kąsały go, nie podjudzały blokowisk do chichotu... Gdy postawił je na pulpicie, a nawet gdy zagrał już pierwsze dźwięki — nic absolutnie się nie wydarzyło. To, co rozbrzmiewało wokół niego, to wprawdzie wciąż był chaos, ale nie był to chaos wrogi, a zupełnie obojętny. Bogdańskiego otoczyła bezładna mieszanina nut, która być może miała jakiś sens, tyle że był to sens ukryty przed Bogdańskim — sens, który Bogdański potrzebował dopiero rozpoznać.
Dograł sonatę do końca, wieńcząc potrójnym trytonem. Potem zaczął grać Chopina. Ale tym razem i Chopin wydał mu się pozbawiony ładu — jak fraza powtarzana zbyt wiele razy, która staje się tylko pozbawionym sensu zlepkiem sylab, liter...
Natychmiast znów obleciał go strach. Ta powtórna niemożność ucieczki w Chopina sprawiła, że cały się spocił. Był przekonany, że to znów wracała choroba, że — choć wiedział, że najbliższy region zagrożony malarią oddalony był o dwa tysiące kilometrów — to na pewno musiała być właśnie malaria...
Co go tak niepokoiło, jeśli nie sonata młodego Yu sama w sobie? Czy to, że utwór młodego Yu zniszczył w nim poczucie Chopina? Że przystał na granie sonaty i teraz nie będzie już mógł uniknąć koncertu? Czy też — tłumaczył sobie — martwiło go to, że do wyjazdu zostały mu tylko dwa dni i spodziewał się, że nie wygra już z deszczem i nie zdąży zobaczyć Mukdenu?
Tak, to musiał być deszcz — przekonywał siebie, wsłuchany w bezsens, który zaledwie tydzień wcześniej był utworem najwyższego Mistrza w Muzyce... To nic innego, jak deszcz, było przyczyną strachu, a nawet tej jego niemocy, gdy grał Chopina. To przez deszcz był tu zamknięty, to deszcz kusił go ciałem dziewczyny, deszcz zsyłał mu zły nastrój i myśli o klęsce...
Nazajutrz zbudziła go twarz jakiejś starej Chinki. Minęła długa chwila, nim zorientował się, że kobieta była prawdziwa i że Chang, zamiast dziewczyny, przysłał ze śniadaniem właśnie tę staruszkę. Zdało mu się, że kobieta była doświadczona w przyjmowaniu cudzoziemców Changa — ubrana w tradycyjny tao xiu, z mankietami od nadgarstków aż po łokcie, krzątała się po mieszkaniu z miotłą i szufelką na kiju i cały czas gadała do Bogdańskiego po chińsku.
Bogdański słuchał jej głosu tak samo, jak słuchał jej postękiwań, kiedy się schylała. Nie musiał nawet znać znaczenia wypowiadanych przez nią słów, bo i tak mniej więcej rozumiał ją na podstawie gestów. Niewątpliwie chciała, żeby wstał. Chciała, żeby poszedł do łazienki, umył zęby i ogolił się. Gdy wrócił, chciała, by zabrał się do śniadania... Potem dalej tylko zamiatała salon i dopiero gdy Bogdański dojadał już pierwsze pudełko pierogów, wskazała za okno.
Powiódł tam oczyma, ale w pierwszym momencie nie wiedział, o co chodziło staruszce. Jego wzrok przyciągnęło stado białych ptaków, które krążyły pomiędzy dwoma apartamentowcami za unoszącą się na wietrze foliową siatką. Oglądał je, jak leniwie wirowały, to podrywając się, to znów opadając... Po minucie ptakom znudziła się najwidoczniej ta siatka, bo zapikowały nagle w dół i zniknęły po drugiej stronie skrzyżowania za jednym z iskrzących w słońcu dachów blokowiska.
Bogdański upuścił pałeczki i powoli, jakby nie mógł w to wciąż uwierzyć, przesunął się na przeciwległy kraniec sofy, do okna. Na zewnątrz wciąż rozpościerało się miasto, dachy ciągle jeszcze były mokre, a i szarawa mgiełka nadal unosiła się nad chodnikami... Ale ponad dachami nie widział deszczu — ba — nie widział jednej chmurki, a tylko słońce — ach — słońce — absolutne słońce.
Spojrzał na staruszkę jakby była duchem — archaniołem zwiastującym mu zwycięstwo. Ale choć kobieta uśmiechała się do niego szeroko, choć widział, jak szczerze cieszyła się z tego, że Chang właśnie jej powierzył zadanie przekazania mu tej dobrej nowiny — Bogdański nie mógł wyprzeć z siebie myśli, że był to archanioł brzydki, z napuchniętymi oczyma, zepsutymi zębami i nieświeżym oddechem...
Słońce.
Zwycięstwo Bogdańskiego nad deszczem i miastem. Starego i godnego nad młodym niegodnym. Staruszki w tao xiu nad dziewczyną w zbyt krótkiej spódniczce. I jego Mukden, jego wejście w pełnię i sędziwość — nie jutro, nie pojutrze, a dziś, może już za pół godziny.
Czy nie tego wszystkiego właśnie pragnął?
Poszedł po garnitur, a potem zamknął się w jednej z sypialni i machinalnie się weń ubierał. Już przed wielu laty dobrał sobie ten komplet, bo spodziewał się, że już sam strój rozpocznie jego przemianę. Pod marynarką zniknął obwisły brzuch, a pojawiły się muskularne ramiona. Błyszczące buty, karmazynowy krawat i kaszkiet sprawiły, że zdostojniał. Niczym książę przygotowany na rychłą koronację — czysty i godnie odziany — tak teraz stanął Bogdański za drzwiami mieszkania, gotów, by stać się Maestro di tutti Maestri...
Poszedł do windy. Czekał aż przyjedzie. Zjechał na parter i wyszedł na ulicę. Stał tam, mrużąc oczy w słońcu i spoglądał w górę na bloki, które znał tak dobrze, a które pewnie już dziś, najpóźniej jutro, miał na zawsze opuścić...
Powinien był złapać taksówkę, ale jakoś nie mógł się zmusić, by w porę wyciągnąć rękę. Pozwolił minąć się jednej, całkiem pustej, potem pomyślał sobie, że łatwiej będzie mu złapać kolejną na tym skrzyżowaniu, które widział z okna. Poszedł kilka metrów w złą stronę. Znów zawrócił i nerwowym krokiem skręcił za róg. W oddali widział już to skrzyżowanie i chcąc podejść bliżej, pozwolił się minąć drugiej taksówce. Gdy w końcu zebrał się i machnął na dużą bagażówkę, okazało się, że ktoś już w niej siedział.
Nieustannie mijali go przechodnie i Bogdański złapał się na tym, że mimowolnie szuka pośród nich tej dziewczyny od Changa. Przez jakiś czas tylko to zresztą robił — stał i gapił się na ludzi. Z zamyślenia wyrwał go klakson taksówki, której kierowca zatrzymał się, widząc Bogdańskiego na skraju ulicy. Bogdański odruchowo chwycił za klamkę, ale zanim wsiadł, jeszcze przez chwilę stał nieprzytomny przy krawężniku.
Gdy zatrzasnął za sobą drzwi, poczuł się zamknięty — zupełnie jak wcześniej w mieszkaniu. Starał się zebrać myśli i przypomnieć sobie, jak powiedzieć po chińsku, że chciał jechać do Mukdenu. Ale nie mógł. Pot zaczął spływać mu wzdłuż kręgosłupa i ze zgrozą zorientował się, że nie tylko coraz ciężej mu się oddychało, ale i oczy zaczęły zachodzić mu białawą mgiełką.
Szarpnął za klamkę i niezdarnie, prawie na oślep wygrzebał się z taksówki. Stał znów na ulicy, z zamkniętymi oczyma, twarzą wystawioną w stronę słońca, niepomny nawet na przekleństwa taksówkarza, który musiał wyjść z samochodu, żeby zatrzasnąć otwarte przez Bogdańskiego tylne drzwi taksówki... Powoli uspokoił się i otworzył oczy. Na ulicy nic a nic się nie zmieniło. I to było kojące — te jednostajnie szare bloki, apartamentowce, szybujące w powietrzu foliowe torebki. Oddychał coraz głębiej i nawet zaśmiał się sam z siebie na myśl, że też to obecność tego przeklętego skrzyżowania mogła napawać go tym niczym niewytłumaczalnym spokojem.
No, czy to nie było niepojęte, że zapomniał jak powiedzieć Mukden po chińsku? Że on, światowej sławy Chopinista, nie mógł już grać Chopina? Że chciał starego, a dostawszy stare, pożądał młodego?
Spojrzał znów w kierunku skrzyżowania i wtedy przypomniał sobie, że przecież mógł pojechać metrem. To nic, że zapomniał, jak powiedzieć „Mukden” — w metrze były przecież mapy, były napisy jednocześnie po chińsku i angielsku...
Ruszył przed siebie wiedziony dziwnym przyciąganiem, które rozpoznał jako formę pożądania. Zbliżał się coraz bardziej i bardziej do stalowego łuku stacji metra, ale im był go bliżej, tym wolniej szedł. Pożądanie, które go ciągnęło, malało, a narastał strach. To musiała być klaustrofobia — pomyślał — zapowiedź klaustrofobii, jaką będzie musiał w sobie zwalczyć, gdy zejdzie pod ziemię... Przymknął oczy i wciąż idąc, zmagał się z ogarniającą go paniką.
Poczuł, że przestrzeń wokół była jak magnes. Że pożądanie ciągnęło go we właściwym kierunku — strach odpychał go z niewłaściwego miejsca. I gdy podszedł już dość blisko, wiedział natychmiast, że jama metra była strachem, a to ku skrzyżowaniu za nią wyrywały się jego serce i dusza.
Minął wejście do metra i szedł dalej na miękkich nogach. To było jak zabawa w ciepło-zimno. Próbował zawrócić — zimno, poszedł w stronę przejścia dla pieszych — cieplej. Po drugiej stronie ulicy dostrzegł kolejne wejście metra i pomyślał sobie, że może powinien właśnie nim zejść na perony. Może to tylko Mukden tak go prowadził do siebie najkrótszą z dróg?
Dopiero gdy przeszedł już przez ulicę poczuł, że ciągnęło go znów w lewo — daleko od tego drugiego wejścia do metra. Doszedł aż do kolejnego przejścia dla pieszych, nim domyślił się, dlaczego. I za tym przejściem była stacja metra — trzecia i ostatnia.
Stacja parasolnika.
Z niecierpliwością czekał na zielone światło, potem szybkim krokiem przeszedł po pasach. Zachodził stację z boku, od strony parkingu i wciąż jeszcze przedzierał się przez plątaninę rowerów i motocykli, gdy zorientował się, że u szczytu ruchomych schodów nikogo nie było. Oczywiście — pomyślał — jakżeby miał tam dzisiaj przychodzić parasolnik, skoro nie padał deszcz?
Kucnął pod daszkiem i kołysał się lekko to w przód, to w tył. Było dla niego jasne, że nie zdobędzie się na to, by zejść pod ziemię. Że nie tyle bał się zejść — bo w tym momencie nie czuł już w ogóle strachu — ile po prostu nie chciał zejść. To tam, gdzie był teraz — w miejscu parasolnika — tam pragnął zostać, przynajmniej w tej chwili. Miał ochotę tylko tak się tam kołysać, a gdyby się znużył tym kołysaniem, pójść na spacer ulicami miasta. Wcale nie chciał być stary, nie chciał sędziwości. I nie chciał Mukdenu, nie chciał jego złoto-zielonych dachów — wystarczał mu Szenjang i jego brudno-zielone blokowiska.
Gdy spojrzał w górę, ujrzał swój apartamentowiec. Policzył dokładnie piętra, a potem, by jeszcze dokładniej się upewnić, odszukał za jedną ze szklanych płyt skraj pomarańczowej sofy. Mieszkanie zdawało mu się teraz tylko częścią wysokościowca. Nie było już puszką, nie było szczelnie dokręconą trumną, która go dusiła... Po raz pierwszy odważył się pomyśleć, że może od samego początku to nie mieszkanie go tłamsiło, ale on sam.
Czym bowiem było jego życie, jeśli nie pięknym zamknięciem — hermetycznym światem „bycia pianistą”... Światem pysznego więzienia, który zgotowała mu miłość i oddanie rodziców, ćwiczących z nim na fortepianie, szkoła muzyczna, sukcesy na konkursach pianistycznych, a nawet żona — pianistka — i dzieci — skrzypaczka i wiolonczelista... To oni wszyscy wrzucili go w tę rzeczywistość spoza czasu, w której się urodził, wzrastał, której nigdy dotąd nie opuścił.
Czuł wobec nich wdzięczność. Czuł wdzięczność do Chopina, który poprowadził go przez życie prostą drogą. Jednak choć wiedział, że teraz robił coś na przekór stworzonemu przez nich światu, że występował przeciw pamięci rodziców, profesorów, wbrew oczekiwaniom publiczności w Polsce i na świecie — to musiał tak postąpić. To wszystko — miłość, sława i szacunek, pewność siebie, sztuki i Chopina — wszystko to było sukcesem, a zrozumiał teraz, że właśnie to, że był człowiekiem, który nigdy nie poniósł porażki — to właśnie było jego zgubą i niewolą.
Tymczasem teraz, gdy kucając pod daszkiem stacji parasolnika, pozwolił sobie na klęskę, poczuł się tak lekko i szczęśliwie, że nie odbierał tego jako porażkę, a jako oczyszczenie. To tej klęski mu brakowało, to klęska, nie Mukden, była jego pełnią, to jej, nie Mukdenu, pragnął od samego początku. I przynależał teraźniejszości i miastu — to, że miasto wcześniej było wrogiem, to tylko dlatego, że się do niego wybierał w przypudrowanej peruce.
Prawie do wieczora przechadzał się po okolicy. Wrócił potem do mieszkania, spakował walizkę i potwierdził swój bilet do Europy. Nazajutrz rano zadzwonił do Changa, by ten odwiózł go na lotnisko, a gdy już odlatywał, myślał o Chopinie, o jego nowo zdobytej zagadkowości — wymiarze, jaki otworzyło przed nim osiągnięcie pełni. Myślał o starości, którą spędzi przy fortepianie, na powrót w świecie dźwięków, znów jeden z jego najświętszą ze sztuk.
Gdy młodziutka stewardesa podała mu jedzenie, złożył na kolanach skórzaną teczkę, której nie wypuścił z rąk jeszcze od odprawy bagażu. Chmury za oknem były daleko w dole, słońce prawie na jednym poziomie z nim samym. A ponieważ tak jak istniały upadłe anioły, tak też istniały teraz i diabły powstałe — na tacce z jedzeniem, zamiast ryżu, były parasolki, w teczce na kolanach, zamiast chaosu, była muzyka.
Szenjang/Harbin
20 Października—19 Listopada 2013 |